Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przyjęcie urządzono w poczekalni, pod klasycznemi wzorami fotografowanej architektury rzymskiej. Celebrował Przeniewski, rozpylony tysiącem grzeczności, to wzlatujący duchowo, to pomagający Jadzi, odzianej w wołyńską świtkę.
— Nic tak, — tłumaczyła gościom, — nie rozwija wyobraźni dziecka, jak strój ludowy.
Urzędowo podziwiano laleczki.
Głównego gościa, ospowatego Anglika, względnie anglosaskiego cudzoziemca, który był jednak kiedyś Polakiem, pozostawiono Barczowi.
— Mister Pietrzak, — prezentował jajkowatym obrotem łokcia Przeniewski, — pan generał Barcz.
— Tu, w Polsce, — dął przez zwarte szczęki cudzoziemiec, — nie Pietrzak, ino Pietrz...
Głos mu prysnął na trudnej spółgłosce, wargi się odwinęły, ukazując wychylony ku przodowi rzadki płot zębów, zbryzganych grudkami złota. Po chwili wypłynął ku szczękom bulgoczący w głębi kadłuba serdeczny śmiech.
Śmiali się razem. Barcz pobłażliwie wdół nachylony, Pietrzak, krzepkiemi wzgórkami pleców wynoszący ku generałowi płaską głowę, wreszcie Przeniewski, — cieniutko, w jedwabną chustkę przy mankiecie.
— Dama, — przerwał Pietrzak.
Pani Jadzia ukazała się w drzwiach.
Blade źrenice cudzoziemca, na podobieństwo urwanych guzików spadły wdół. Twarzą zwrócony do drzwi, korpusem pozostający grzecznie naprzeciw generała, zaczął: