Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po łóżku i krzesłach wlokły się różnobarwne suknie. Przez ciemny dywan podłogi atłasowem lśnieniem płomyków pełgały wstążki. Na stole, obok świeżej wiązanki margarytek, frontował szereg lakierów. Jeden z nich służył za popielniczkę.
— To nie jest światowa wizyta, a poprostu odwiedziny przełożonego.
Mówiąc to, nie mógł się Barcz wydziwić samemu sobie. Czuł bowiem, że więcej mu chodziło o jakieś nieodpowiedzialne przywidzenia, niż o Drwęską i właściwą konwersację.
— Jako przełożony, — tak... Bo wywiad — proszę pani... Człowiek się ściera w tej służbie. Przy obecnych trudnościach... — Jakieś przestrzenie otwarły mu się w piersiach gorące i zdumione. — Może dojść do tego, że się człowiek w tej służbie zacznie traktować, jako środek tylko. Środek prowadzący do celów... Wtedy zaś, możnaby wkońcu nabrać obrzydzenia do samego siebie.
— Tylko ktoś nas, — sami siebie, prawdę mówiąc, nigdy się nie brzydzimy, panie generale. Jeżeliby komuś zależało, — możnaby przestać... Ale, gdy nie zależy...
Pożegnał ją zły, zawiedziony. Garść margarytek, którą mu wetknęła wdzięcznie do kieszeni płaszcza, zmiął na proch i wyrzucił z samochodu po drodze „Pod laleczkę“.
Miał nadzieję, że będzie tam ostatni raz przed ugodową likwidacją teatrzyku. Że więcej już takich herbatek, — na kresowym obrusie nie wypije.