Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ny, — pytała w uścisku, podrapana żelazem odznak zaszczytnych, — kiedyż to przyjdzie?
Wówczas, niby chłop umierającą poduszkami, przywalał żonę nieubłaganym kłopotem ojczyzny. I rozgrzany, niepewny, — widywali się bowiem tylko późno wieczorem, — wracał do hotelu.
Bocznemi ulicami, jakby go w wielkich alejach ścigać mogły figurki teatrzyku z przeklętym krokodylem na czele.
Dopiero w hall’u, nad filiżanką czarnej kawy, usztywniony pobożnemi spojrzeniami wartujących podoficerów, przychodził do siebie, i jakoś lepiej układał ciężką rozterkę między drogą swą wielką i, na marginesie dokonywaną, — szkodą małą.
Gdy oto stanęła przed nim z tacą w ręku pani Drwęska.
— Już nie frencz? — śmiał się uradowany, szukając oczyma blizny na jej skroniach, — nie frencz, a cały Paryż na pani.
— Pan generał nie pamięta? — Postawiwszy tacę, odsunęła włosy ze skroni. — Blizna na prawej, generale, nie na lewej.
Powiedziała, jakby się w tem taiło żartobliwe przebaczenie.
Barcz nie lubił, by go coś zachwycało. Przymrużył powieki, zdjął szkła i cierpko sobie odrazu całe to spotkanie porównał. Ktoś dla spokoju tamponuje sprawy żony, — a ktoś — dla wywiadu — też pewno „tamponuje“...
Objęło go zaciszne uczucie łajdackiego koleżeństwa.