Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dąbrowa popatrzył na niego krzywym zawrotem spojrzenia. — Kawa na ława?
Barcz tkał suche, proste zdania, przerywane terminami fizyki i algebry — współczynnik, iloczyn, wieloraz, wykładnik. Było w tem wiele słów dwuznacznych i przechodnich. Stawiał sprawę otwarcie. — Wszystko mi jedno, jaką macie ideologję społeczną. O ile chodzi o Krywulta, drogi nasze razem prowadzą! Dziś wszystkich woła się do czynu, wszyscy tak samo potrzebni. Cała mądrość w tem, by właśnie razem...
— Razem nie razem, — buczał pod nosem Dąbrowa.
Barcz, przepuściwszy to jeszcze mimo uszu, zakończył:
— Zresztą generał na waszem stanowisku, — musi!!...
Dąbrowa przestał buczeć.
Barcz postanowił odczekać. Liczył miarowe uderzenia ściennego zegara, patrzał na kupkę tytoniu, rozłożoną na gazecie, to znów przez okno na Wisłę.
Brzegów nie było widać, tylko pęd wody ciemnej, gdzie niegdzie porzniętej światłami.
— No tak, — zgrzytnął Dąbrowa, — do tej mety możemy iść razem. Zresztą nie będzie wcale daleko... Ale —
— Żadnych, ale. — uczuwszy na sobie źrenice Dąbrowy, mętne, ciężkie, ponure, streścił Barcz głośno:
— Zbliżycie się do Krywulta, zyskacie zaufanie. Wskazana, — chłopska dobroduszność. Będziemy przez was dokładnie poinformowani, co do dnia terminu, godziny...
Dwa ściągłe prztyki powietrza wzburzyły mały stóg