Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chłej czerwieni niepowleczonych poduszek, kanap dymiących siwem włosiem i zestawionych stołków koczowali liczni ubodzy krewni.
Dąbrowa na widok znakomitego kolegi wyrzucił posłania z jadalni, co mógł, utłamsił po kątach, żonę wygnał.
Generałowie zasiedli przyjaźnie w jadalni, nad białą ceratą, drukowaną w niemieckie cętki. Gospodarz umiótł przed gościem kruszki, zgonił dłonią rozlane kałuże herbaty, — słowem urządził honorowe miejsce, i przykładnie przepili, — naszej krajowej, poznańskiej.
Poczem, podebrawszy się wgórę, okazał Dąbrowa rozpięty mundur i sterczące z pomiędzy koszuli kępy zarostu.
— Zróbcie sobie tak samo, żebyście mogli wygodnie odsapnąć.
— Będę sapać dopiero po rozmowie, — przypochlebił Barcz ważnościom spotkania.
— Cóż tu już dzisiaj za rozmowy między nami, kiedy, o: Wszystko zbiega się pod jedno skrzydło. Wielka zgoda... Wiemy z rozkazów. Czytamy w gazetach. Wspólne muzeum. Wspólna parada całej uświęconej hołoty... Nasze kochane zołzy! W myśl tradycji...
I prawi, i lewi, i wszyscy... Ten sam murek mamy razem z Krywultem łzami obsikać wspólnemi.
Dąbrowa mówił i nie odrywał się od roboty, wyczyniając szybko papierosy. Leciały z pałkowatych palców, zgrabnie, jeden za drugim, niby białe, lekkie naboje.
Barcz postanowił wyłożyć wszystko odrazu. — Kawa na ława, panie generale Dąbrowa.