Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Życie Chopina.pdf/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ka, i szerokimi schodami pałacu dążę na górę. Trzeba minąć jedną i drugą salę, a potem, jak to bywa w bibliotekach: ani to pokoje, ani korytarze, nie klatki i nie sale, a tylko jakieś uskoki wnętrza, pokryte drobną łuską złoconych tomów.
Młody pan docent muzykologii przeprowadza mnie dalej, do archiwum Pieśni Ludowej. Archiwum Pieśni Ludowej mało co się różni wyglądem od amunicyjnych rezerw artylerii: wzdłuż ścian aż po sufity same tylko puszki i walce metalowe, niczym armatnie pociski.
— Ha! — wołam — to tak wyglądają dziś zbiory pieśni ludowej! — Myślę zaś, że się na świecie toczą dziś rzeczy nieprzewidzianą zgoła i niepojętą koleją. Bo jakże to?! Szły wieki pomierzone latami, lata porami roku, a pory roku dniami, wszystko zaś pracą, cierpieniem i miłością człowieka. Miłość, praca, cierpienie w pieśni! Tu zaś głos owych pieśni, zestrojonych przez wieki, zawarto w małych puszkach metalowych. Już się pieśń nie odmieni, już jej wieki żłobić nie będą, taka sama pozostanie na zawsze...
Myślę o tym dosyć nieskładnie w szumie, w chrzęście papierów, które młody pan docent usypuje z szanownych teczek. Wzrok mój unikając wzruszenia zatrzymał się na flaszkach kollodiny, ustawionych na skraju stołu. Służą one zapewne do zaklejania puszek z płytami naszych pieśni ludowych.
Pomiędzy butelkami rozpościera się widok z bibliotecznego okna: biały mur, na nim gałąź akacji wznosi