Strona:Julian Ejsmond - Żywoty drzew.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ny, śmigła jej strzała wystrzeliła podniebniej od innych strzał.
Sosna stała się teraz panią leśnego wzgórza. Nigdy może nie była tak piękna, ale też i nigdy nie pożądała tak bardzo złocistego swego kochanka i jego śmiertelnej pieszczoty...

Rozpalona upałem ziemia była od rana, jak w gorączce. Duszne powietrze, pełne elektryczności, dygotało nieprzytomnie...
Pod wieczór odezwały się pierwsze pomruki nadciągającej burzy. Czarna noc okryła świat.
Sosna stała bezszelestnie, jak urzeczona, wpatrzona w gwiazdy. Całą zachodnią część nieba okrywał mrok. Dalekie błyskawice wstrząsały niem, jak ogniste dreszcze...
Burza czaiła się złowrogo, podobnie do drapieżnego zwierzęcia, czyhającego w zaroślach na zdobycz.
Aż najpierw przyleciał wicher. Dopadł drzew na wzgórzu i w jakimś napadzie