Strona:Julian Ejsmond - Żywoty drzew.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale piorun nie zważał na sosenkę. Szukał sięgających nieba drzew i w ich objęcia spadał z chmur rozgłośnie. I spalał je swoją płomienną pieszczotą, w której była śmierć.

A sosna ze smutku poczęła żółknieć. Śród jej zielonej korony tu i owdzie pojawiły się rdzawe pęki igieł...
„Nic dziwnego — mówiła wiewiórka, gniewnie cmokając — ciągle siedzisz, smutna sosno, na jednem miejscu — to z braku ruchu. Gdybyś tak ze mną poskakała i poradowała się życiem!“
A dzięcioł gderał: „Cały dzień ptak się męczy i wyciąga z pod twojej kory, niewdzięczna sosno, paskudne robactwo (tu oblizał się smakowicie). Trudzi się ptak straszliwie i nadaremnie (od tego trudu dobrze utył). I wszystkiego za mało jeszcze... Widocznie toczy cię mnóstwo niewidzialnych czerwi... Trzeba się poświęcić, niewdzięczna sosno, i wytępić je...“ (tu oblizał się po raz drugi i kwiknął zwycięsko).