Strona:Jules Verne-Anioł kopalni węgla.djvu/065

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzieniec stanął pośrodku nich, i wyciągając ku nim ręce, rzekł głośno:
— Darujcie mi, bracia, jeżeli któremu z was wyrządziłem mimowolną przykrość. Zawiniłem bowiem w takim razie młodością, brakiem doświadczenia, a nie złem sercem. Jeśli zachowacie w pamięci waszej moje rady, będzie to najlepszą dla mnie nagrodą i dowodem, że żałujecie swej niesprawiedliwości, której omało nie stałem się ofiarą, bez najmniejszej winy z mojej strony.
— Zostań z nami, panie Franciszku! — odezwano się gromadnie. — Zostań, choć z miesiąc jeszcze, a dasz tem dowód, iż nie masz żadnego żalu, i że nam przebaczyłeś...
— Nie mogę, moi bracia, muszę bezzwłocznie ruszać tam, dokąd niedawno zostałem wezwany.
— Czy nami gardzisz, czy też unosisz się pychą, że więcej masz rozumu od nas wszystkich?
— Nie, moi bracia, ale mam rozkaz i muszę go uszanować.
— A któż to może tak bezwarunkowo rozkazywać wolnemu górnikowi? Jesteś przecie człowiekiem od nikogo niezależnym.