Strona:Jules Verne-Anioł kopalni węgla.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kawałkami węgli, jeden tylko mąż Łucyi i Franciszek zachowali poważne milczenie.
— Źle, bracia, mówicie! — rzekł po chwili Franciszek — Anna godna naszej opieki i szacunku, bo niczem nie zasłużyła na prześladowanie.
— Milcz, młodzieńcze! — zawołało kilka głosów. — Jesteś tu świeżym, jak i ona, przybyszem, więc powinieneś szanować obyczaje, które tu zastałeś. Jakób ma słuszność, trzeba zedrzeć z niej kaptur i spalić go!
— Tak, tak, spalić, spalić! — wrzasnęła gromada.
I wśród hałasu wszyscy zerwali się na równe nogi.
Franciszek z mężem Łucyi chcieli przemawiać w obronie biednej dziewczynki, ale ich zakrzyczano i odtrącono na bok.
Nagle Franciszek przypomniał sobie, że górnicy, jako zupełnie nieoświeceni, są niezmiernie zabobonni, postanowił więc rozwinąć działanie w tym kierunku, i wyprzedzając całą gromadę, zawołał:
— Bracia, zatrzymajcie się! Zróbcie, co się wam podoba, ale wysłuchajcie mnie!