Strona:Jules Verne-Anioł kopalni węgla.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Anna odwróciła się, i ujrzała Franciszka, owego wczoraj poznanego robotnika, który jej powtórzył:
— Odwagi, panienko! Bóg strzeże i wspiera słabych!
Zresztą silna, szorstka ręka Toma już ją trzymała bez najmniejszej trudności, gdyż dla górników zjeżdżanie do kopalni jest zwyczajnem i spowszedniałem.
Odurzona Anna trzymała się mocno liny, do której był przywiązany kosz; na szczęście, mogła w nim umieścić obie swe nogi.
W miarę tego, jak spuszczała się pod ziemię, udręczenie jej zwiększało się; widziała widnokrąg zwężający się, światło dzienne znikające; powietrze stawało się przyduszone, gęściejsze, temperatura wyższą.
Czasem szum wody ogłuszał ją na chwilę, jak gdyby gwałtowne wodospady miały się rzucić na nią, porwać i zatopić; czasem oczy jej rażone były blaskiem i gorącem wielkich ognisk, około których trzeba się było przesuwać.
Nic też dziwnego, że w głowie i w myślach Anny wszystko się kotłowało, chwilami zapytywała