Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jest nieznana. Wiosłowaliśmy śpiesznie, oddychając przez zaciśnięte zęby. Pióra wioseł zanurzały się głęboko w gładką wodę. Wypłynęliśmy z koryta rzeki; pomykaliśmy przejrzystemi kanałami wśród mielizn. Minęliśmy czarne wybrzeże i piaszczyste ławy, gdzie morze szeptem mówi do lądu, a nasza łódź tak szybko niosła się po wodzie, że biel piasków migała tylko, uciekając wtył. Milczeliśmy. Odezwałem się do niej raz tylko: „Śpij, Diamelen, gdyż wkrótce potrzebne ci będą wszystkie siły“. Usłyszałem słodycz jej głosu, ale głowy nie odwróciłem ani razu. Słońce wzeszło, a my wiosłowaliśmy bezustanku. Woda spływała mi z twarzy jak deszcz z chmur. Gnaliśmy przez blask i żar. Nie spojrzałem wtył ani razu, ale wiedziałem, że brat mój patrzy spokojnie naprzód, gdyż łódź biegła prosto jak grot leśnego osadnika, wypadający z sumpitanu. Nie było wioślarza, nie było sternika nad mego brata. Ileż razy wygrywaliśmy razem wyścigi w tej samej lodzi. Ale nigdy nie wytężyliśmy sił naszych tak jak wówczas — wówczas, gdy wiosłowaliśmy razem po raz ostatni. Nie było w naszym kraju męża równego memu bratu siłą lub odwagą. Nie chciałem marnować czasu na odwrócenie głowy, choć słyszałem, że oddech jego staje się z każdą chwilą głośniejszy. Ale wciąż nic nie mówił. Słońce stało wysoko. Upał płomieniem ogarnął mi plecy. Myślałem, że pękną mi żebra i nie mogłem już zaczerpnąć powietrza. Poczułem, że muszę krzyknąć resztką tchu: „Odpocznijmy!“ „Dobrze!“ — odrzekł mój brat. Był silny. Był mężny. Nie wiedział co to strach i zmęczenie. Mój brat!
Potężny i łagodny szelest, rozległy a słaby — szelest rozedrganych liści i chwiejących się gałęzi — wydarł się ze skłębionego gąszczu lasów i przebiegł po gwiaździstej toni laguny, aż woda między palami plusnęła nagle, liżąc śliską powierzchnię drzewa. Powiew ciepłego powietrza musnął twarze mężczyzn i popły-