Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czekali. Bujna trawa puściła się na dziedzińcu. Dzwon nigdy się już nie odzywał. Mijały dni — ciche, powolne i rozjątrzające. Każcie słowo ajentów brzmiało teraz jak warknięcie, a milczenie ich stało się gorzkie, jakby przesiąknięte goryczą myśli.
Pewnego dnia, po śniadaniu złożonem z gotowanego ryżu, Carlier postawił na stole nietkniętą filiżankę i rzekł:
— Do djabła z tem wszystkiem! Wypijmy choć raz przyzwoitą filiżankę kawy. Kayerts, wydostań ten cukier!
— Cukier jest dla chorych — odmruknął Kayerts, nie podnosząc oczu.
— Dla chorych! — przedrzeźniał Carlier. — Głupie brednie! No więc — ja jestem chory.
— Nie jesteś bardziej chory ode mnie, a ja się bez cukru obywam — rzekł Kayerts pojednawczym tonem.
— Dawaj mi tu ten cukier — ty stary sknero, ty handlarzu niewolników!
Kayerts podniósł szybko oczy. Carlier uśmiechał się z wyraźną zuchwałością. I nagle wydało się Kayertsowi, że nie widział nigdy przedtem tego człowieka. Kto to jest? Nic o nim nie wiedział. Do czego był zdolny? Błyskawica gwałtownego, zdumiewającego wzruszenia przeszyła Kayertsa, jak w chwili niesłychanej, groźnej i ostatecznej. Ale zdołał wymówić ze spokojem —
— To żart w bardzo złym guście. Nie powtarzaj tego.
— Żart! — rzekł Carlier, przysuwając się z krzesłem. — Jestem głodny, jestem chory i nie myślę żartować. Nienawidzę obłudy. Jesteś obłudnikiem. Jesteś handlarzem niewolników. Ja jestem także handlarzem niewolników. Prócz handlu niewolnikami