Strona:Joseph Conrad - Opowieści niepokojące.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Makola przez chwilę nic nie mówił.
— Ci nasi robotnicy są do niczego — mruknął, rozglądając się wokoło. — Stacja w wielkim nieporządku. Dyrektor będzie się gniewał. Dobrze byłoby dostać piękną porcję kości słoniowej — wtedy dyrektor nic nie powie.
— Cóż na to mogę poradzić? ludzie nie chcą pracować — rzekł Kayerts. — Kiedy dostaniesz tę kość słoniową?
— Bardzo prędko — odparł Makola. — Może dziś w nocy. Niech się pan już na mnie spuści i nie wychodzi wcale z domu. Możeby pan dał naszym ludziom palmowego wina, to urządzą sobie tańce dziś wieczorem. Zabawią się. Jutro będą lepiej pracować. Dużo jest wina — trochę nawet skwaśniało.
Kayerts zgodził się na to i Makola zaniósł własnoręcznie wielkie tykwy do drzwi swojej szopy. Stały tam do wieczora i pani Makola zaglądała do każdej z nich. Ludzie stacyjni dostali je wieczorem. Wielkie ognisko paliło się przed ich szałasami, gdy Carlier i Kayerts poszli się położyć. Słyszeli okrzyki i bicie w bęben. Kilku ludzi Gobili przyłączyło się do robotników i zabawa szła w najlepsze.
W środku nocy Carlier obudził się nagle i usłyszał jakiś głośny krzyk; potem rozległ się wystrzał. Jeden jedyny wystrzał. Carlier wybiegł i spotkał się na werandzie z Kayertsem. Obaj byli przestraszeni. Gdy szli przez dziedziniec ku szopie Makoli, ujrzeli cienie poruszające się w ciemnościach. Jeden z tych cieni krzyknął: „Nie strzelajcie! To ja, Price“ — i Makola pojawił się tuż przy nich. — Wracajcie, panowie, wracajcie — nalegał — zepsujecie wszystko. — Tu są jacyś obcy ludzie — rzekł Carlier. — To nic; wiem o tem — odparł Makola. Potem