Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jący ją splot zwiniętych czarnych loków. Ogromny, wieńczył jej pochyloną głowę koroną przygniatającego, wzgardzonego przepychu. Z korony tej zwieszały się strzępy luźnych kosmyków. I nagle spostrzegłem, że dziewczyna drży od stóp do głowy, jak gdyby ta szklanka zimnej wody z lodem zmroziła ją do szpiku kości.
— Cóż tam znowu? — rzekłem trwożnie, choć niezbyt współczująco.
Zatrzęsła ku dołowi przygiętą, przeciążoną głową i krzyknęła zduszonym, lecz stopniowo rosnącym w napięciu głosem:
— Precz! Precz! Precz!
Wstałem tedy i zbliżyłem się ku niej z dziwnym rodzajem zaniepokojenia. Popatrzałem na jej okrągły, silny kark, potem schyliłem się, ażeby zajrzeć jej w twarz. I zacząłem sam lekko drżeć.
— Cóż to za historje pani wyrabia, panno Nie-Dbam?
Gwałtownie rzuciła się wtył, głową poza oparcie krzesełka. I teraz jej równo utoczona, pełna, drgająca szyja ukazała się memu zachwyconemu wejrzeniu. Jej oczy były prawie zamknięte, z prześwitującem tylko strasznie z pod powiek białkiem, jak gdyby już nie żyła.
— Co pani jest? — spytałem z trwogą. — Jakim lękiem pani się dręczy?
Zebrała się w sobie. Oczy jej były teraz wielkie, szeroko otwarte. Przedwieczór tropikalny wydłużał cienie na rozprażonej, uznojonej ziemi, na tem siedlisku zawiłych pożądań, oszalałych nadziej, gróz przechodzących wyobraźnię.
— Mniejsza o to! Nie dbam! — Odetchnęła i wtem zaczęła mówić z tak przeraźliwą szybkością, że ledwie mogłem uchwycić sens tych osłupiających wyrazów: — Bo