Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raziście, ale raczej jakby usiłując przybrać wyraz jeszcze senniejszy niż przedtem.
— Stosownie do zleceń mego armatora — dodałem wyjaśniająco. — Jego list otrzymał pan niezawodnie?
Tym razem, prócz wzniesienia powiek, podniósł w dodatku brwi, lecz bez żadnego szczególnego objawu uczuć. Przeciwnie, uderzyła mię wtedy jego zupełna niewzruszoność.
— A! Zapewne pan ma na myśli mego brata.
Teraz ja miałem powiedzieć „A!“. Lecz w moim głosie, ufam, nie było nic więcej ponad grzeczne zdziwienie, gdy zapytałem, czemu więc zawdzięczam przyjemność...
Sięgnął powolnie do bocznej kieszeni.
— Mój brat to wcale inna osoba. Ale mię tu dobrze znają w tej części świata. Słyszał pan zapewne — —
Wziąłem podaną mi kartę. Gruba handlowa karta, na miły Bóg! Alfred Jacobus — tamten był Ernest — kupiec w zakresie wszelkiego rodzaju okrętowej aprowizacji! Prowjant solony i świeży, oleje, farby, powrozy, żagle etc. etc. Zawiera umowy na dostawę żywności okrętom po cenach umiarkowanych.
— Nigdy nie słyszałem o panu — rzekłem porywczo.
Właściwa mu ślamazarna niewzruszoność nie opuściła go.
— Będzie pan zadowolony — wyziewał spokojnie.
Ale mnie to nie uspokoiło. Wyczuwałem tu coś, jakby podejście. Jednak oszukiwałem się sam — jeśli wogóle było tu jakie oszukaństwo. Lecz znów, do kaduka, ta czelność w zaproszeniu mię na śniadanie zwiodłaby każdego. I raptem uderzyła mię myśl: przecież sprowadzenie tych wszystkich artykułów spożywczych jest sobie dla tego jegomości metodą kupiecką. Rzekłem: