Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W głowie Jaspera kłębił się dziko chaos jasnych myśli. Zupełnie jasnych. Ta jasność właśnie była tak straszliwa w związku z absolutną niezdolnością uchwycenia którejkolwiek z nich. Mówił do siebie, czy też do tych myśli: „Spokojnie, spokojnie“. Chiński kelner ze szklanką na tacy pojawił się przed nim. Jasper wlał napój do gardła i wypadł na ulicę. Zniknięcie jego zdjęło z obecnych czar milczenia. Jeden z mężczyzn zerwał się i pobiegł szybko w tę stronę werandy, skąd można było ogarnąć wzrokiem prawie całą przystań. W chwili gdy Jasper ukazał się przed drzwiami Orange House i biegł wdole ulicą, mężczyzna ów krzyknął w podnieceniu do obecnych:
— To był Allen we własnej osobie! Ale gdzież jego bryg?
Słowa te rozległy się z niesłychaną mocą w uszach Jaspera. Rozbrzmiały niemi niebiosa, jakby wzywając go do porachunku; w tych samych bowiem słowach zwróciłaby się do niego i Freja. Było to miażdżące pytanie; uderzyło w jego świadomość jak piorun i pogrążyło chaos myśli w nagłym mroku. Mimo to nie zatrzymał się jednak. Postąpił jeszcze trzy kroki w ciemnościach i padł na ziemię.
Zacny Mesman musiał dotrzeć aż do szpitala, zanim go odnalazł. Doktór oświadczył, że to lekki udar słoneczny. Nic poważnego. Za trzy dni będzie na nogach... Trzeba przyznać, że doktór miał słuszność. Po upływie trzech dni Jasper Allen wyszedł ze szpitala i stał się widzialnym dla całego Makassaru — bardzo widzialnym zaiste — i to na wcale długo; tak długo, że był poniekąd jednem z dziwowisk miasta; tak długo, że stał się wreszcie przedmiotem ogólnej pogardy; tak długo, że pamięć o je-