Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spera w sfery niebiańskiego uniesienia, było dla Heemskirka źródłem tajnych męczarni i ponurych, jątrzących rozmyślań.
Mijając bryg, okrzyknął go szorstko i zapytał, czy kapitan jest na pokładzie. Schultz, elegancki i czyściutki w nieskazitelnie białem ubraniu, przechylił się przez burtę. Pytanie to wydało mu się wcale zabawne. Spojrzał żartobliwie wdół na łódź Heemskirka i odrzekł, modulując najuprzejmiej swój piękny głos:
— Kapitan Allen jest tam w bungalowie, panie komendancie.
Ale wyraz jego twarzy zmienił się nagle pod wpływem dzikiego warknięcia, którem Heemskirk przyjął do wiadomości tę informację:
— Czegóż się pan u djabła tak wyszczerzasz?
Schultz ścigał wzrokiem łódź Heemskirka i widział, jak ów, wysiadłszy na brzeg, zamiast skierować się wprost ku domowi, ruszył inną ścieżką w pole wielkiemi krokami. Trawiony żądzą Holender znalazł starego Nelsona (czy Nielsena) w suszarni, nadzorującego pilnie ludzi zajętych przygotowywaniem tytoniu, którego zbiór, choć niewielki, pierwszorzędnej był jakości. Nelson rozkoszował się nim całem sercem. Ale Heemskirk położył prędki kres temu niewinnemu szczęściu. Usiadł obok staruszka i, pokierowawszy rozmową w sposób najodpowiedniejszy dla swojego celu, doprowadził wkrótce Nelsona do tak silnego, choć tłumionego zdenerwowania, że się biedak aż potem oblewał. Była to ohydna rozmowa o „władzach“. Stary Nelson usiłował się bronić i tłumaczył, że utrzymuje stosunki z angielskimi kupcami tylko poto, aby zbyć jakoś swoje produkty. Pojednawczość jego, jak zwykle, nie miała granic i to właśnie zdawało się