Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bieniu... Ujrzałem w wyobraźni starego Nelsona na pokładzie pod śnieżno-białym, płóciennym dachem, rozważającego swoje zgryzoty i wachlującego się kapeluszem. Ojciec, wyjęty żywcem z komedji... Panna Freja dała mi nowy przykład szaleństw Jaspera: oto wpadł w rozpacz, ponieważ nie mógł sobie pozwolić na zaopatrzenie wszystkich drzwi od kabin w srebrne klamki. „Jak gdybym mogła zgodzić się na coś podobnego!“ dodała z wesołem oburzeniem. Zgadało się także o Schultzu i dowiedziałem się, że ten morski kleptoman o wzruszającym głosie pełni wciąż służbę na brygu za zgodą panny Frei. Jasper zwierzył się pani swego serca, że zamierza uzdrowić psychikę biedaka. Zaprawdę, czuł przyjaźń dla wszystkich ludzi na świecie, ponieważ oddychali tem samem, co i Freja, powietrzem.
Wspomniałem w rozmowie o Heemskirku i przekonałem się — ku wielkiemu swojemu zdumieniu — że jego nazwisko przejmuje lękiem pannę Freję. W oczach jej odbiła się jakby troska, a jednocześnie zagryzła wargi, niby powstrzymując wybuch śmiechu. Ależ naturalnie! Heemskirk był także w bungalowie i to jednocześnie z Jasperem, tylko że przyjechał dzień później. Odpłynął tegoż dnia co i bryg, w kilka godzin po nim.
— Cóż za nieznośną piłę mieliście oboje — rzekłem z głębokiem przekonaniem.
Oczy Frei zabłysły uciechą, zmieszaną z lękiem i nagle rozległ się srebrzysty wybuch jej śmiechu:
— Ha! ha! ha!
Wtórowałem jej serdecznie, choć mniej czarującym tonem:
— Ha, ha, ha! czy on nie jest paradny? Ha, ha, ha! — A gdy uprzytomniłem sobie jeszcze pocieszne, bezmyślnie wytrzeszczone oczy starego Nelsona i srogość ich wyrazu