Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pożeglował na wschód z lekkim powiewem, w stronę Banjermassinu — o ile pamiętam — i jeszcze jakichś dwóch portów.
Owego spokojnego wieczoru widziałem po raz ostatni tych ludzi razem zebranych; czarownie świeżą i rezolutną Freję, starego Nelsona o naiwnie zaokrąglonych oczach, Jaspera, zapaleńca o długich członkach i szczupłej twarzy, — przedziwnie spokojnego, bo szczęśliwego bez granic pod okiem swej Frei, — wszystkich troje wysokich, jasnowłosych i niebieskookich w różnych odcieniach — a między nimi opalonego, aroganckiego Holendra, o czarnych włosach. Niższy był prawie o głowę i o tyle grubszy od każdego z nich trojga, że zdawał się stworzeniem zdolnem nadymać się dowolnie — dziwacznym okazem ludzkim z jakiejś innej planety.
Ten kontrast uderzył mnie nagle, gdy staliśmy po obiedzie na oświetlonej werandzie. Przykuwał moją uwagę przez resztę wieczoru i do dziś dnia pamiętam wrażenie śmieszne i złowrogie zarazem, jakiego wówczas doznałem.

III

W parę tygodni później, zawinąwszy wczesnym rankiem do Singapuru z podróży na południe, zobaczyłem bryg, stojący na kotwicy ze zwykłą sobie symetrją i wyglądający tak wspaniale, jak gdyby go wyjęto przed chwilą ze szklanego pudła i puszczono delikatnie na wodę.
Bonito zatrzymał się w przystani niedaleko wjazdu, ja zaś posunąłem się dalej w głąb i stanąłem na zwykłem swojem miejscu, tuż naprzeciwko miasta. Zanim wstaliśmy od śniadania, sternik przyszedł mi powiedzieć, że łódź kapitana Allena się zbliża.