Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

już-to dla jego próżności, dosyć, że poprostu nie śmiałem mu powiedzieć, ażeby owoc mej przypadkowej spekulacji handlowej wyrzucił za burtę. Jestem przekonany, że wręczby odmówił mojemu legalnemu rozkazowi. Wytworzyłaby się niebywale komiczna sytuacja, której nie czułem się na siłach rozstrzygać.
Zepsucie się pogody przywitałem z taką radością, jak chyba jeszcze żaden na świecie marynarz. Gdy wreszcie obróciłem okręt pod hyz, ażeby zjechać się z pilotem dla przeprawy u Portu Filipa, więcej niż tydzień nie otwierano rufowej luki, i mogło mi się zdawać, że nigdy taka rzecz, jak kartofel, na pokładzie nie postała.
Był to szkaradny dzień, ostry, dokuczliwy, z gwałtownem natarciem wichury i deszczu; pilot, rześki osobnik, doglądał okrętu i gawędził ze mną, ociekając strumieniami wody. Im silniej chlusnęło weń ulewą, tem więcej zdawał się być zadowolonym z siebie i z wszelkiej otaczającej go rzeczy. Zacierał mokre ręce z ukontentowaniem, którego ja, wytrzymawszy sam kilka dni i nocy podobnych, nie mogłem pojąć w tej zgoła nie-wodnej istocie.
— Panu, zdaje się, sprawia przyjemność być zmoczonym, panie pilocie — zauważyłem.
Posiadał kawałek ziemi koło domu za miastem i właśnie myślał o swoim ogrodzie. Na dźwięk tego wyrazu „ogród“, nie słyszanego, nie wymówionego przez tyle dni, ujrzałem w widzeniu przepych kolorów, słodycz zapachów i postać skurczonego w fotelu dziewczęcia. Tak. Znacznie mię to wzruszyło, wtargnąwszy w mój spokój zapomnienia, które znalazłem w bezsennych troskach w ciągu tego niebezpiecznego tygodnia burzliwej pogody i ciążącej na mnie odpowiedzialności. Kolonja, objaśnił pilot, cierpiała na bezprzykładną suszę. To była pierwsza jaka