Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go do mnie — o ile to przywiązanie nie było zalewaniem mi sadła za skórę, jak to przywykłem był uważać — natchnęło go do gorliwych zabiegów w celu możliwego zmniejszenia mej straty.
O, tak! Rozwinął on nad temi haniebnemi ziemniakami taką pieczołowitość, że niech go licho!
Nad rufową luką nieustannie były w robocie sprzęty, nieustannie warta wywlekała pewną ilość tej ładugi na pokład, rozsypywała ją, przebierała, przeworkowywała i znów spuszczała nadół. Moje kupno wraz ze wszystkiemi z niem skojarzonemi wspomnieniami — ten ogród kwiatów i zapachów, ta dziewczyna ze swoją prowokującą wzgardą i z swojem tragicznem osamotnieniem istoty wyklętej i rzuconej bezradnie — to wszystko tańczyło mi przed oczyma bezustanku, czepiało się mnie w tysiącznej mili otwartego morza. I jak gdyby przez jakąś wyrafinowaną, szatańską ironję, towarzyszył temu najstraszliwszy odór. Wyziew gnijących ziemniaków prześladował mnie na najwyższym pomoście, był domieszką moich myśli, mojego pożywienia, zatruwał moje sny. Okręt otoczyła atmosfera rozkładu.
Wymawiałem Burnsowi tę zbytnią pieczotowitość. Byłbym rad zasklepić lukę i niechby tam sobie zgniły pod pokładem.
Może byłaby to rzecz niebezpieczna. Wydzielający się straszny zaduch mógłby przesycić złą wonią ładunek cukru. Była tak silna, że przenikała, zda się, w żelastwo. Nadobitkę Burns zrobił z tego swoją sprawę osobistą. Zapewniał mnie o swojej umiejętności obchodzenia się z ładunkiem ziemniaków na morzu, twierdząc, że zajmował się tym handlem od małego chłopca. Przypuszczał, że doprowadzi moją stratę do minimum. Już-to przez wzgląd na jego przywiązanie — może to i było przywiązanie —