Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem dobrą opinję. Wiedziałem, że jestem tam przedmiotem nieżyczliwych nicowań i drwiących komentarzy.
Nazajutrz, skoro świt, gdy nas spuszczono z uwięzi cumowej i gdy holownik wyczochrał nas z pośród buj, zobaczyłem Jacobusa, stojącego w swem czółnie. Murzyn wiosłował ciężko; między poprzecznemi ławkami stało mnóstwo koszów z okrętowym prowjantem. Ojciec Alicji sprawował swój objazd poranny. Wyglądał na człowieka spokojnego i życzliwego. Machał ręką i coś przyjaźnie wykrzykiwał. Ale głos jego był niedalekonośnej mocy; zaledwie pochwyciłem lub raczej zgadłem wyrazy: „w najbliższym czasie“ i „całkiem w porządku“. Pewność miałem tylko co do ostatniego. Za całą odpowiedź podniosłem rękę od niechcenia i odwróciłem się. Ta jego poufałość wydała mi się rodzajem zniewagi. Alboż nie załatwiłem z nim rachunku ostatecznie kupnem ziemniaków?
Ponieważ to jest nowela portowa, nie zamierzam opowiadać o naszej podróży. Cieszyłem się dość, żem już na morzu, ale to nie była uciecha dni minionych. Przedtem nie miewałem do zabrania z sobą żadnych wspomnień. Dzieliłem błogosławioną niepomność żeglarzy, tę wrodzoną odporność zapomnienia, podobną do niewinności tak dalece, że zapobiega wszelkim samoanalizom. Teraz, bądź co bądź, miałem na wspomnieniu tę dziewczynę. Przez jakieś parę dni wciąż badałem samego siebie co do natury faktów i uczuć, związanych z jej osobą i z mojem postępowaniem.
Muszę też nadmienić, że nieznośne gderanie Burnsa z powodu tych ziemniaków nie było obliczone na to, ażebym mógł zapomnieć o odegranej przeze mnie roli. Zapatrywał się na nie z punktu czysto handlowej tranzakcji z gatunku wyjątkowo najgłupszych, i przywiązanie je-