Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tów, których, tak jak i jej, nie ogląda świat, pogrzebany w ciemnościach.
W wąskich, źle oświetlonych, tak dobrze mi znanych po drodze do przystani zaułkach było nadzwyczaj cicho. Głos wewnętrzny mi szeptał, że im dalej się człowiek zaawanturuje w życiu, tem łatwiej zrozumie pospolitość wszechrzeczy, ich przelotność i nicość, i że właśnie w pogoni za nieznaną jakąś sensacją przekonywujemy się, jak marne bywają nasze zamierzenia i jak rychło unicestwiane! Przewoźnik Jacobusa oczekiwał mnie na przystani, z miną niezwykle służbistą. Podwiózł mnie pod okręt, lecz nie zwracał się do mnie z poufałem: „Dobry wieczór, pszepana“, i zamiast odbić łódkę natychmiast, pozostał jeszcze u schodków.
Byłem o tysiąc mil od spraw handlowych, gdy w mrocznym kasztelu Burns literalnie rzucił się na mnie i coś w podnieceniu bełkotał. Oczekiwał mego przybycia z godziny na godzinę, zniecierpliwiony, chodząc po pokładzie tam i zpowrotem. Właśnie przed zachodem słońca przybił do okrętu galar z ładunkiem ziemniaków i z tym tłustym handlarzem okrętowym, we własnej osobie, siedzącej na stosie worków. Teraz utknął w kajucie. Co to wszystko ma znaczyć? — Doprawdy, nie ja — —
— Tak, panie Burns, to ja — przerwałem mu krótko. Jego rozpaczliwą gestykulację zahamowałem również, wetknąwszy mu w rękę klucz od biurka z kategorycznem, nie znoszącem sprzeciwu żądaniem, aby natychmiast zeszedł na dół, zapłacił rachunek Jacobusowi i żeby zaraz go odprawił.
— Nie chcę się z nim widzieć — oznajmiłem szczerze, wstępując po drabinie rufy. Zdjęło mnie ogromne zmęczenie. Padłem w jakieś krzesło na galeryjce i oddałem się