Strona:Joseph Conrad - Między lądem a morzem.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nad utraconą złudą nieokreślonego pragnienia, nad powziętem nagle przeświadczeniem, że już nie zaznam przy niej tego dziwnego, napół wrogiego, napół tkliwego uczucia, które nadawało ostry posmak tylu moim dniom i które przyoblekało ją w pozór tragiczny i obiecujący, żałosny i wyzywający. To wszystko już się skończyło.
— Podniósł go pani ojciec — rzekłem, sądząc, że i jej również o tym fakcie można powiedzieć.
— Ja nie boję się papy — samego — oświadczyła pogardliwie.
— Ach, to tylko łączność jego ze wspólnikami o złej reputacji, z cudzoziemcami, z „europejskim motłochem“, jak mówi zachwycająca pani ciotka czy praciotka — z ludźmi takimi, jak ja, naprzykład — to sprawia, że pani — —
— Ja pana się nie boję — odfuknęła.
— Bo pani nie wie, że ja z pani ojcem robię interes. Tak, rzeczywiście robię to, co on mi robić każe. Złamałem obietnicę względem pani. Oto jaki ze mnie człowiek. Czy i teraz pani się mnie nie boi? Wierząc słowom tej kochanej, miłej, starej ciotki, powinnaby pani.
Niespodzianie nastrojonym czułością głosem zapewniła:
— Nie, nie boję się. — Z wahaniem:... — Teraz już nie.
— Doskonale. Niema potrzeby. Więcej się już z panią przed wyjazdem nie zobaczę. — Wstałem i przysunąłem się do fotelu: — Będę jednak często myślał o tem, jak pani przechadza się tam, pod drzewami, jak spaceruje wśród tych pysznych grządek kwiatowych. Musi pani kochać ten ogród — —
— Ja nic nie kocham.