Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

płynął jeno z serdecznego porywu — — i taka też być miała pewno jego trwałość...
W tejże chwili Jolyon spostrzegł Irenę i chłopca, idących ze stacji przez pole i trzymających się pod ramię. Powstawszy z miejsca, ruszył na ich spotkanie poprzez nowy ogród, zasadzony różami...

Tego wieczora Irena przyszła do jego pokoju i usiadła przy oknie. Siedziała tak długo, nie mówiąc ni słowa, póki jej nie spytał:
— Cóż ci to, moja droga?
— Mieliśmy dziś spotkanie.
— Z kim?
— Z Soamesem.
Z Soamesem!... Przez dwa łata ostatnie nie dopuszczał imienia tego do swych myśli, świadom, iż mu ono nie przyniesie nic dobrego. Teraz zaś serce drgnęło w nim jakoś nieswojo, jakgdyby naraz przesunęła się w piersi.
Irena mówiła dalej ze spokojem:
— Był z córką w galerji, a potem w cukierni, gdzie piliśmy herbatę.
Jolyon podszedł ku niej i złożył rękę na jej ramieniu.
— Jak on wygląda?
— Posiwiał... zresztą prawie się nie zmienił.
— A córka?
— Ładna... przynajmniej Jon tak uważał.
Jolyonowi znów serce przeskoczyło wbok. Twarz jego zony zdradzała wnętrzne napięcie i oszołomienie.
— Ty nie...? — zaczął.
— Nie... ale Jon wie o ich nazwisku... Panna upuściła chusteczkę, a on ją podniósł.
Jolyon usiadł na łóżku. Co za przykry zbieg okoliczności!