Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/390

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powozie, za szkłem, jechał sam Tymoteusz. W drugim Soames, również sam; w trzecim Gradman też sam, w czwartym Smither razem z kucharką. Ruszyli stępa, który niebawem pod gołem niebem przeszedł w żywszego truchta. Przy wejściu do cmentarza Highgate zwolnili ze względu na nabożeństwo odbywające się w cmentarnej kaplicy. Soames chętnie pozostałby na dworze, w ciepłych blaskach słońca. Nie wierzył ani jednemu słowu duchownego; z drugiej strony jednakże była to forma upewnienia się, której nie należało zaniedbywać — bo nuż było w tem choć źdźbło prawdy?
Poszli parami — on z Gradmanem, a kucharka ze Smither — ku grobowi rodzinnemu. Niewielkie były to honory na pogrzebie ostatniego z Forsytów.
W drodze powrotnej na Bayswater Road Soames wziął Gradmana do swego powozu, mając dziwny jakiś żar w sercu. Zdumiał go nagle ten zamarynowany starzec, który przez pięćdziesiąt cztery lat służył Forsytom całkowicie i wyłącznie. Dobrze pamiętał, jak nazajutrz po pogrzebie ciotki Estery mówił do Tymoteusza:
— Patrzajno tego Gradmana, stryju Tymoteuszu. Ten się porządnie natrudził dla naszej rodziny. A cóż, gdyby mu tak zostawić pięć tysięcy?
I pamiętał swe zdumienie, gdy Tymoteusz skinął głową — ów Tymoteusz, którego tak trudno było doprowadzić do tego, by komuś coś pozostawił. Teraz stary oficjalista będzie uradowany, jakby Pana Boga za nogi złapał, gdyż pani Gradman (co Soames wiedział) miała serce zajęcze, a syn ich stracił nogę na wojnie; było to więc dla Soamesa rzeczą nader miłą, że obdarzył ich pięcioma tysiącami funtów z fortuny Tymoteusza.
Usiedli razem w małym saloniku, w którym wszystkie ściany, jak tło niebios, były błękitne i złote, wszystkie ramy obrazów lśniły się nienaturalną jasnością, a na