Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ej, Jonie, czegóż innego można się spodziewać, gdy ktoś zajada ciastka, położywszy się do łóżka?
— Tylko jedno, mamusiu — — to czyniło muzykę o wiele piękniejszą. Czekałem ciebie bardzo długo — myślałem, że już chyba jest jutro.
— Moje kaczątko! toć dopiero jedenasta!
Mały Jon milczał przez chwilę, ocierając się noskiem o jej szyję.
— Mamusiu, czy tatuś jest w twoim pokoju?
— Nie, dziś go niema.
— Czy mogę przyjść?
— Jeżeli tylko masz ochotę, mój pieszczochu.
Mały Jon, ledwo posiadając się z radości, cofnął się nieco:
— Jakoś inaczej teraz wyglądasz, mamusiu... o wiele młodziej.
— To sprawiły moje włosy, kochanie.
Mały Jon wziął w rękę ich cały pęk, gruby, ciemnozłoty, przetkany gdzie niegdzie srebrnemi nitkami.
— Podobają mi się — rzekł — a ty mi się podobasz najwięcej ze wszystkich osób, jakie znam.
I wziąwszy ją za rękę, począł ją ciągnąć ku drzwiom. Gdy przeszli, zamknął je z westchnieniem ulgi.
— Którą stronę łóżka wolisz, mamusiu?
— Lewą.
— Doskonale.
I nie tracąc czasu, nie zostawiając jej najmniejszej sposobności do zmiany postanowienia, wszedł do jej łóżka. Wydało mu się znacznie miększe i wygodniejsze, niż jego własne. Westchnął raz jeszcze, przycisnął głowę do poduszki i leżąc przyglądał się skłębionej walce rydwanów, dzid i mieczy, jaka zawsze jawiła się na powierzchni koców, ilekroć na ich włoski spojrzał pod światło.