Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zano mi powiedzieć, że to do niczego nie prowadzi... bo on musi spełnić przedśmiertne życzenie ojca.
Objął ją wpół.
— Cicho, cicho, dziecino, nie przejmuj się tą zniewagą z ich strony. Oni są niewarci twego małego paluszka.
Fleur wyrwała się z jego uścisku.
— Ty nie... ty nie próbowałeś niczego. Ty... ty zdradziłeś mnie, tatku!
Soames, boleśnie dotknięty, wpatrywał się w jej postać, wijącą się przed nim w namiętnym bólu.
— Tyś nie próbował... nie próbowałeś... byłam tak głupia... Nie uwierzę, by on mógł... by mógł!... Dopiero wczoraj!... Ach, czemuż ja ciebie prosiłam!
— Tak — rzekł spokojnie Soames — czemu mnie prosiłaś? Ja tłumiłem w sobie uczucia, jakie mną owładły... wbrew własnemu sądowi czyniłem co tylko było w mej mocy, by ci dogodzić... i oto jaka spotyka mnie odpłata. Dobranoc!
Skierował się ku drzwiom, a drgały w nim wszystkie nerwy.
Fleur skoczyła za nim.
— On mnie się wyrzeka? To chciałeś powiedzieć, ojczulku?
Soames odwrócił się i zmusił się do odpowiedzi:
— Tak jest.
— Och! — krzyknęła Fleur. — Coś ty zrobił... coś ty mógł takiego zrobić wówczas... przed laty?
Poczucie potwornej naprawdę krzywdy i niesprawiedliwości zaparło dech Soamesowi, nie pozwalając mu wykrztusić ani jednego słowa. Co on zrobił? A co oni jemu zrobili? Z godnością, nie poczuwającą się do żadnej winy, złożył rękę na piersiach i patrzył na córkę.
— Wstyd! — krzyknęła Fleur w roznamiętnieniu.
Soames wyszedł z pokoju. Wolno, z lodowatym spo-