Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak.
— O! Pani wierzy!
Odszedł od okna i stał tuż koło niej, tak iż była niejako uwięziona wygięciem swego wielkiego fortepianu.
— Zdaje się, że już się z panią nie zobaczę — rzekł zwolna. — Czy pani zgodzi się, byśmy uścisnęli sobie ręce — usta mu drżały i słowa wychodziły z nich spazmatycznie — i zapomnieli o przeszłości?
Wyciągnął dłoń przed siebie. Twarz Ireny przybladła, jej oczy (tak ciemne!) mierzyły się nieruchomo z jego oczyma, ale ręce jej pozostały zaciśnięte.
Soames posłyszał nagły szelest i odwrócił się. Wśród rozchylonej kotary stał Jon. Wyglądał bardzo dziwnie, tak iż z trudnością można było w nim rozpoznać owego młodzika, którego Soames widział kiedyś w galerji obrazów na Cork Street. Był o wiele starszy — w twarzy nie miał wogóle młodzieńczego wyrazu — miał rysy twarde, śmiałe, włosy zwichrzone, oczy głęboko osadzone. Soames zdobył się na wysiłek i odezwał się, podnosząc wargę ni to do śmiechu ni to do drwinki:
— No, kawalerze! Jestem tu w imieniu mej córki.. Cała ta sprawa, zdaje się, od twej zależy decyzji. Matka oddała wszystko w twe ręce.
Chłopak wpatrywał się w twarz matki i nic nie odpowiadał.
— Przyszedłem tu jedynie na usilne nalegania mej córki — powtórzył Soames. — Jakąż odpowiedź mam przynieść jej zpowrotem?
Wciąż patrząc w twarz matki, chłopak odrzekł spokojnie:
— Proszę powiedzieć Fleur, że nic z tego nie będzie. Muszę spełnić przedśmiertne życzenie mego ojca.
— Jonie!
— Tak jest, mamo!