Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie nosiła żałoby, co — jak domyślał się Soames — było rezultatem jednego z wielu radykalnych poglądów Jolyona.
— Przepraszam za przybycie — ozwał się Soames posępnie — jednakże sprawę tę musimy koniecznie załatwić w ten lub inny sposób.
— Czy pan nie raczy usiąść?
— Nie, dziękuję.
Gniew z powodu nieszczerej sytuacji, oraz niecierpliwość z powodu tych wszystkich ceremonij pomiędzy nimi owładnęły nim niepodzielnie, więc słowa zaczęły sypać się gradem:
— To doprawdy piekielne nieporozumienie. Uczyniłem co w mej mocy, by temu zapobiec. Zdaje mi się, że córka moja jest narwana trochę, ja jednakże przywykłem jej pobłażać... i dlatego tu przyszedłem. Przypuszczam, że pani kocha swego syna.
— Ogromnie!
— A zatem?
— Uzależniam to od jego woli.
Soames widział, że wystrychnęła go na dudka. Zawsze — zawsze — umiała wystrychnąć go na dudka, nawet w owych pierwszych dniach małżeństwa...
— To metoda zgoła niewłaściwa.
— A jednak tak jest.
— Gdyby pani tylko...! Ależ... oni mogliby być...
Soames nie dokończył zdania „bratem i siostrą i nie byłoby tego całego kłopotu“ — jednakże dostrzegł iż wzdrygnęła się, jakby już posłyszała te słowa, więc urwał i podszedł do okna, uderzony nagłym widokiem. Tam na zewnątrz, na dworze, drzewa nie urosły — nie mogły uróść, bo były już stare!
— O ile chodzi o mnie — podjął po chwili — pani może być zupełnie spokojna. Nie pragnę widywać ani pani, ani jej syna, o ile małżeństwo owo dojdzie do