Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak to pięknie z twej strony, żeś przyszła!
Ona cofnęła się, jakgdyby uchylając się przed jego ciosem.
— Chciałam widzieć się z tobą — odezwała się — i wskazano mi, że tu jesteś... ale mogę stąd wyjść natychmiast.
Jon oparł się o krawędź stołu, zawalanego farbą. Twarz Fleur i jej figura w plisowanej sukni z tak przerażającą żywością odbiły się na jego siatkówce, że widziećby ją musiał nadal, nawet gdyby w tej chwili runął na podłogę.
— Wiem, że powiedziałam ci nieprawdę, Jonie. Zrobiłam to jednak z miłości.
— O tak... tak!... Ale to nic!...
— Nie odpowiedziałam ci na list... bo i pocóż... nie było na co odpowiadać... Natomiast chciałam widzieć się z tobą.
Wyciągnęła obie dłonie i Jon uścisnął je ponad stołem. Starał się coś powiedzieć, jednakże cała jego uwaga wysilała się na to, by nie sprawić bólu jej rękom. Jej ręce były tak miękkie i delikatne, jego zaś (czuł to) tak były twarde! Ona ozwała się prawie z wahaniem:
— Ta stara historja... byłażby tak okropna?
— Tak.
W jego głosie również brzmiała nuta wahania.
Fleur cofnęła ręce z jego uścisku.
— Nie myślałam, żeby w dzisiejszych czasach chłopcy byli tak przywiązani do mamusinego fartuszka.
Jon podniósł głowę do góry, jakgdyby poniósł cios.
— Och! Ja nie chciałam, Jonie. Jakąż straszną rzecz powiedziałam! — i szybkim ruchem podeszła tuż ku niemu. — Jonie, mój drogi, ja nie chciałam...
— No, no, nic się nie stało.
Złożyła obie ręce na jego ramieniu i przycisnęła do nich swe czoło. Rondo jej kapelusza dotknęło jego