Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mont odłożył kij, nie zrobiwszy karambola. Zwrócił uwagę na oczy młokosa, wpatrzone we Fleur, na którą teraz przypadła kolejność gry; malujące się w nich ubóstwienie niemal go wzruszyło.
Zatrzymała się, ważąc kij na zgięciu lewej ręki i potrząsnęła pękiem ciemno-kasztanowych włosów, równo przypiętych w grzywkę.
— Nigdy mi się nie uda!
— Niema czego się obawiać!
— Więc dobrze! — uderzyła kijem, wprawiając w ruch kulę. — O, jak...!
— Nie wiedzie się! Niema się czem przejmować!
W tej chwili ujrzeli Soamesa. Ten ozwał się:
— Ja będę za was zapisywał.
Siadł na wysokiem krześle pod tabliczką, wypoczywając w niem wygodnie i ukradkiem studjując twarze obojga młodych. Gdy gra się skończyła, Mont podszedł ku niemu.
— Ja zacząłem. Prawda, że interes to dziwna gra? Przypuszczam, że pan dość napatrzył się ludzkiej naturze.
— Owszem.
— Może wolno mi będzie powiedzieć, co ja zauważyłem: ludzie są na złej drodze, gdy ofiarują mniej, niż zdolni są dać z siebie; powinni ofiarować więcej i potem odrabiać zaległości.
Soames podniósł wysoko brwi.
— A jeżeli to „więcej“ zostało przyjęte?
— To nie znaczy tu ani trochę w tej sprawie — odrzekł Mont; — więcej popłaca zniżka ceny niż jej podnoszenie. Dajmy na to, że ofiarujemy jakiemuś autorowi dobre warunki — on naturalnie je przyjmuje; po dokładnem rozpatrzeniu sprawy, przekonywamy się, że nie możemy książki wydać z należytym zyskiem i uwiadamiamy o tem autora. On zaufał nam, ponieważ okazaliśmy się dla niego wspaniałomyślnymi, przeto staje