Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Hm! — ozwał się. — Znałaś ty kiedy jakiego wydawcę?
— Stryja Tymoteusza.
— Mam na myśli osobę żyjącą.
— Monty znał jednego w klubie. Kiedyś przyprowadził go tu na obiad. Monty, trzeba ci wiedzieć, zawsze zamyślał napisać książkę o tem, jak na wyścigach zrobić majątek.
Starał się zainteresować tego człowieka.
— No i...? — Założył się z nim o konia... o dwa tysiące. Jużeśmy potem nie widzieli tego człowieka. O ile pamiętam, był to przystojny mężczyzna.
— Czy koń zwyciężył?
— Nie... zdaje mi się, że dobiegł ostatni. Wiesz przecie, że Monty był co do tego nadzwyczaj ostrożny.
— Ostrożny? — zapytał Soames. — Czy widzisz jaki związek między młokosowatym baronetem i wydawcą?
— Teraz ludzie wyprawiają różne rzeczy — odpowiedziała Winifreda. — Głównie chodzi o to, aby nie próżnować. Całkiem inaczej było w naszych czasach — wtedy starano się nic nierobie. Sądzę jednak, że czasy te jeszcze wrócą.
— Ten młody Mont, o którym mówię, jest bardzo zakochany w Fleur. Ja, owszem, nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby to położyło kres całej tamtej awanturze.
— Czy to człowiek w dobrym stylu? — zapytała Winifreda.
— Pięknością nie grzeszy; jest dość miły, choć głowę ma nieco rozwichrzoną. Zdaje mi się, że ma ładny kawałek ziemi. Wygląda na szczerze przywiązanego... choć nie wiem...
— Nie — mruknęła Winifreda — to sprawa bardzo trudna. Zawsze uważałam, że najlepiej wcale się nie