Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/316

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Słuchaj, Jonie! Mógłbym zbyć cię paroma słowami o tem, że oboje jesteście za młodzi, że sami nie wiecie dobrze, czego chcecie i t. p. — Ty jednak nie słuchałbyś nawet tego, a zresztą nie trafiałoby to w sedno sprawy... Młodość, niestety, leczy się sama. Z lekkiem sercem mówisz o „tych dawnych sprawach“, nie wiedząc nic zgoła (do czego się szczerze przyznajesz, co się właściwie zdarzyło. Otóż, czy dałem ci kiedy powód do tego, byś miał wątpić o mej miłości do ciebie lub nie ufać memu słowu? W innej, mniej kłopotliwej chwili możeby go ubawiła rozterka, wywołana jego słowami — porywczy uścisk chłopca, mający na celu rozpędzenie wszelkich ojcowskich powątpiewać co do punktów powyższych i malujący się na jego twarzy lęk co do dalszych wniosków, snujących się z tego zapewnienia; teraz jednakże mógł mu być jedynie wdzięczny za to uściśnienie.
— Dobrze, zatem możesz wierzyć temu, co ci mówię. Jeżeli nie zaniechasz tej miłostki, unieszczęśliwisz matkę do końca jej życia. Wierz mi, mój drogi, że przeszłość, jakąkolwiekby ona była, nie da się pogrzebać... nie da się naprawdę...
Jon zerwał się z poręczy fotelu.
— Ta dziewczyna — pomyślał Jon — staje mu przed oczyma... namiętna... piękna... urocza!...
— Nie mogę, ojcze... Jakże mogę to zrobić... dlatego tylko, że ty tak mówisz?... Doprawdy nie mogę!
— Jonie, gdybyś znał te dzieje, spełniłbyś bez wahania mą prośbę... i przyznałbyś mi rację. Czy nie możesz mi uwierzyć?
— Jakże potrafię powiedzieć ci, co myślę? Powiem ci, tatku, że kocham ją ponad wszystko w tym świecie.
Jolyonowi twarz drgnęła i z boleścią wycedził słowa:
— Czy więcej, niż matkę swoją, Jonie?