Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pisałem teraz rzecz taką... zdaje mi się, żeś powinna to przejrzeć.
— Do Jona? Twarz jej się zmieniła, stając się niemal dziką.
— Tak! Już po morderstwie...
Podał jej ów list i jął się przechadzać pomiędzy różami. W czas jakiś, widząc, że kończyła czytać i że stoi bezsłowna, trzymając arkusik przy sobie, podszedł znów ku niej.
— No, i cóż?
— Wybornie ułożony. Lepiej nie można. Dziękuję ci, drogi.
— Czy niczego nie chciałabyś w nim opuścić?
Potrząsnęła głową.
— Nie! on powinien wiedzieć wszystko... jeżeli ma zrozumieć.
— I ja to myślałem... ale... ja tego nienawidzę.
Miał poczucie, że nie cierpi tego bardziej niż ona. O sprawach seksualnych łatwiej mu przychodziło wspominać wobec kobiety, niż wobec drugiego mężczyzny — ona zaś była zawsze bardziej naturalna i szczera, nie mając jego głębokiej, Forsytowskiej skrytości.
— Ciekawam, czy on zrozumie nawet i teraz, Jolyonie? On jest tak młody... i fizyczne sprawy naszej natury napełniają go lękiem i odrazą.
— Ten lęk wziął on po moim ojcu... ten był w tych sprawach nieśmiały jak panna. Może lepiej byłoby napisać wszystko na nowo i powiedzieć poprostu, że nienawidziłaś Soamesa?
Irena potrząsnęła głową.
— Nienawiść — to tylko słowo, które niczego nie tłumaczy, nie uzasadnia. Nie, lepiej będzie tak, jak jest.
— Dobrze. Wyślę list jutro.
Podniósł twarz swoją ku jej twarzy i w obliczu wielu, pnączami zasnutych okien wielkiego domu, ucałował ją gorąco.