Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/300

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Och, do matki?
— Tak.
— Na jak długo?
— Nie wiem.
— A kiedy wyjeżdżasz?
— W poniedziałek.
Czyż ona naprawdę wyjeżdżała do matki? Rzecz dziwna, jak było mu to obojętne! I dziwna, jak ona zdawała sobie sprawę, że ta jego obojętność będzie trwała poty, póki nie dojdzie do skandalu. I naraz pomiędzy nią a samym sobą ujrzał wyraźnie twarz widzianą tegoż popołudnia — twarz Ireny!
— Czy potrzeba ci będzie pieniędzy?
— Dziękuję; mam dosyć.
— Doskonale. Daj nam znać, kiedy powracasz.
Anetka upuściła ciastko, trzymane w palcach, i spojrzawszy przez przyczernione rzęsy, spytała:
— Czy mam dać maman jakie polecenie?
— Wyrazy szacunku ode mnie.
Anetka wyciągnęła się, podparłszy się w boki rękoma i powiedziała po francusku:
— Jakież to szczęście, żeś ty mnie nigdy nie kochał, Soamesie!
Powstawszy, wyszła z pokoju. Soames rad był, że powiedziała to po francusku — zdawało mu się, że nie potrzebuje na to odpowiadać. Znów pojawiła się przed nim owa druga twarz — blada, ciemnooka, wciąż jeszcze piękna! I naraz przeszedł po nim dreszcz gorący, jakgdyby obsypały go iskry, wypryskujące ze stosu tlejącego zarzewia. Oto Fleur zadurzyła się w jej chłopcu! Co za dziwaczny zbieg okoliczności! Jednakże... czy to był znów taki zbieg okoliczności? Człowiek szedł ulicą, cegła spadła mu na głowę... ach, to niewątpliwie był przypadek! Ale to, co teraz... „Odziedziczone“ — powiedziała mu córka. Ona... ona „trzymała się!“