Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie — odpowiedział Tymoteusz.
— Jestem Soames... wiesz przecie... twój bratanek Soames Forsyte... syn twojego brata, Jakóba.
Tymoteusz kiwnął głową.
— Radbym ci czemś usłużyć lub dopomóc.
Tymoteusz dał mu znak ręką. Soames podszedł bliżej ku niemu.
— Ty... ozwał się Tymoteusz głosem, który zdawał się mieć wygasłe już brzmienie — ty... powiedz im wszystkim... powiedz im wszystkim — tu postukał palcem po ramieniu Soamesa — żeby się trzymali... żeby się trzymali... konsole idą wgórę!
I kiwnął głową trzykrotnie.
— Doskonale! — odpowiedział Soames. — Powiem im to.
— Tak! — rzekł Soames i zapatrzywszy się znów w sufit, dodał: — O, ta mucha!
Tknięty dziwnem uczuciem, Soames spojrzał na dobroduszną, tłustawą twarz kucharki, całą pomarszczoną od ustawicznego stania przy kuchennym piecu.
— To jemu daje setne przyjemności, panie łaskawy! — objaśniła kucharka.
Tymoteusz zaczął coś mruczeć, ale mówił najwyraźniej sam do siebie, to też Soames wyszedł wraz z kucharką.
— Chciałabym panu zrobić krem goździkowy, jak za dawnych czasów, panie Soamesie; pan tak lubił ten przysmak. Dowidzenia łaskawemu panu; to naprawdę była przyjemność.
— Troszcz się o niego; on już naprawdę bardzo stary.
I potrząsnąwszy jej zgarbioną dłonią, zszedł nadół. Smither jeszcze przewietrzała się w sieni.
— Co pan myśli o nim, panie Soamesie?
— Hm! — mruknął Soames. — On stracił zmysł czucia.
— Tak — odrzekła Smither — bałam się, że pan to