Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Soames, który dotąd wpatrywał się w stary oleodruk obok wieszaka na kapelusze, myśląc: „To teraz poszło w cenę!“ — mruknął:
— Chcę iść na górę i odwiedzić go, moja Smither.
— Kucharka jest przy nim — odpowiedziała Smither z ponad swego gorsetu — będzie bardzo rada pana widzieć.
Soames zaczął wchodzić powoli na górę, myśląc:
— Nie chciałbym dożyć tego wieku.
Na drugiem piętrze zatrzymał się i zastukał do drzwi. Były otwarte i z poza nich widać było okrągłą zażyłą twarz kobiety mniej więcej sześćdziesięcioletniej.
— Pan Soames! — ozwała się kobieta. — A jakże! Pan Soames!
Soames skinął głową:
— Bardzo mi miło cię widzieć! — i wszedł do pokoju.
Tymoteusz siedział na łóżku, podparty poduszką. Ręce miał splecione na piersi, a oczy utkwione w sufit, gdzie widać było muchę, stojącą do góry nogami. Soames stanął u nóg łóżka, wpatrując się w niego.
— Stryju Tymoteuszu — odezwał się, podnosząc głos — stryju Tymoteuszu!
Tymoteusz oderwał wzrok swój od muchy i przeniósł go na gościa. Soames widział, jak zbielały język starca posuwał się po ciemnawych wargach.
— Stryju Tymoteuszu — odezwał się powtórnie — czy mogę być ci w czem pomocny? A może chciałbyś mi coś powiedzieć?
— Hę? — chrząknął Tymoteusz.
— Przyszedłem, by cię doglądnąć... zobaczyć, jak się tu miewasz i czy wszystko w porządku.
Tymoteusz kiwnął głową. Widać było, że starał się oswoić ze zjawiskiem, stojącem przed nim w tej chwili.
— Czy masz jakieś życzenia?