Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdy ojciec spojrzał nań przenikliwie, westchnął z powagą i odrzekł:
— Dobrze, idź ją ukochać, mój chłopcze.
Poszedł zrazu niby to powolnym krokiem, potem jednak pomknął jak strzała, by dostać się na górę. Drzwi matczynej sypialni były otwarte, więc wszedł bez pytania. Matka klęczała jeszcze pochylona nad walizą. Stał przez chwilę cichutko tuż przy niej.
Podniosła się na klęczkach i zagadnęła:
— No i cóż, Jonie?
— Chciałem tylko przyjść i popatrzeć.
Zwarłszy się z nią na chwilę w powtórnym uścisku, wgramolił się na parapet okna i podkuliwszy nogi pod siebie, przyglądał się rozpakowywaniu walizy. Czynność ta napawała go niedoznawaną dotąd nigdy rozkoszą, nietylko dlatego, że matka wydobywała różne przedmioty o podejrzanym wyglądzie, ale i dlatego, że poprostu miło mu było przyglądać się jej samej. Poruszała się zgoła odmiennie od innych osób, zwłaszcza od Belli; była niezawodnie najwytworniejszą osobą, jaką zdarzyło mu się spotkać.
Wkońcu uporała się z walizą i uklękła tuż przed nim.
— Smutno ci było bez nas, Jonie?
Mały Jon kiwnął głową i, dawszy w ten sposób upust swym uczuciom, kiwał nią jeszcze przez czas jakiś.
— Przecież miałeś tu ciocię June?
— Och! Ona tu miała jakiegoś pana, co wciąż kaszlał.
Twarz matki zmieniła się i przybrała wyraz niemal gniewny. Widząc to, chłopiec dodał pośpiesznie:
— Był to biedny człowiek, mamusiu... tak kaszlał okropnie!... Ja... ja go lubiłem...
Matka objęła go w pasie rękoma.
— Ty wszystkich lubisz, Jonie.
Mały Jon zamyślił się.