Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie jestem wodnicą-rusałką.
— Czy pani nie ma w sobie ani źdźbła romantyczności? Proszę nie być do cna nowoczesną, panno Fleur!
Ukazał się na ścieżce o jaki sążeń od swej rozmówczyni.
— Proszę się oddalić!
— Fleur, ja cię kocham... Fleur!
Fleur zaśmiała się.
— Niech pan wróci — rzekła — gdy nie spełni się moje pragnienie...
— A co jest pani pragnieniem?
— Niech pan spyta kogo innego.
— Fleur — ozwał się Mont, a głos jego brzmiał jakoś dziwnie; — nie szydź ze mnie! Nawet psy, przeznaczone do wiwisekcji, zasługują na przyzwoite traktowanie, zanim się im zada cios stanowczy.
Fleur potrząsnęła głową, a wargi jej drżały.
— No, nie powinien mnie pan napawać strachem. Proszę dać mi papierosa!
Mont poczęstował ją papierosem, sam też wziął jednego i zapalił oba.
— Nie chcę mówić andronów — odezwał się — ale proszę sobie wyobrazić wszystkie androny, jakie kiedykolwiek wygadywali ludzie zakochani, dodawszy do tego garść moich własnych andronów.
— Dziękuję panu, tak sobie to właśnie wyobrażałam. Dobranoc!
Stali przez chwilę naprzeciwko siebie w cieniu akacji, której kwiecie prześwietlał równie biały blask księżyca, a dym papierosów kłębił się pomiędzy nimi w powietrzu.
— Czy nie można po imieniu: „Michale Mont?“ — zapytał.
Fleur raptownie zwróciła się w stronę domu. Na łące zatrzymała się, by spojrzeć poza siebie. Michał Mont wymachiwał rękoma — widziała, jak wywijał niemi