Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Grzecznie to z twej strony, że mi choć tyle przyznajesz!
— Czy zrobisz to, co ci mówię?
— Nie mam zamiaru odpowiadać ci na to.
— Muszę zatem wziąć się do ciebie ostrzej.
Anetka zaśmiała się.
— Nie, Soamesie — odpowiedziała. — Jesteś bezradny. Nie mów rzeczy, których będziesz później żałował.
Na czole Soamesa żyły nabrzmiały od gniewu. Otworzył usta, żeby wyładować z siebie to uczucie — ale nie potrafił. Anetka mówiła dalej:
— Takich listów już nie będzie... obiecuję ci. Chyba to wystarczy.
Soames żachnął się. Czuł, że ta kobieta, która zasługiwała na Bóg wie jaką karę, traktuje go jak dziecko.
— Gdy dwoje ludzi pobrało się i żyją tak jak my z sobą, Soamesie, to lepiej, żeby sobie dawali spokój wzajemnie. Są rzeczy, których nie wyciąga się na światło dzienne, żeby się z nich ludzie nie śmiali. Uspokój się przeto... już nie przez wzgląd na mnie, ale na samego siebie. Ty już się starzejesz... ja jeszcze nie. Dzięki tobie urządziłam się bardzo praktycznie.
Soames, który przeszedł przez wszelkie stad ja dławiącego bólu, powtórzył głosem tępym:
— Domagam się, żebyś dała spokój tej przyjaźni.
— A jeśli tego nie zrobię?
— Wtedy... wykreślę cię z testamentu.
Jakoś to niebardzo zdawało się trafiać do celu. Anetka roześmiała się.
— Będziesz żył długo, Soamesie.
— Ty... ty... jesteś złą kobietą — ozwał się nagle Soames.
Anetka wzruszyła ramionami.
— Innego jestem zdania. Prawda, że pożycie z tobą zabiło we mnie rzecz niejedną... jednakże nie jestem