Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kącikiem oka widział Anetkę sztywnie trzymającą list; jej oczy poruszały się to w jedną, to w drugą stronę pod jej ściemniałem! rzęsami i zmarszczonemi ciemnemi brwiami. Upuściła list na ziemię, zlekka zadrżała, uśmiechnęła się i rzekła:
— Brudne...!
— Zgadzam się całkowicie — rzekł Soames. — To poniżające. Czy to prawda?
Przygryzła czerwoną wargę dolną.
— A gdyby i była prawda, to co?
Była bezczelna!
— Czy to wszystko, co masz do powiedzenia?
— Nie.
— No, więc mów!
— I cóż przyjdzie z mówienia?
Soames mroźnym głosem odpowiedział:
— Zatem przyznajesz się?
— Nie przyznaję się do niczego. Jesteś za głupi, by się o coś pytać. Człowiek taki, jak ty, nie powinien o nic się pytać. To niebezpieczne.
Soames przeszedł się dokoła pokoju, ażeby pohamować Wzbierający w nim gniew.
— Czy przypominasz sobie — rzekł, zatrzymując się przed nią — czem byłaś, nim wziąłem cię za żonę? Prowadziłaś rachunki restauracyjne!
— A czy pamiętasz, że byłam o połowę młodsza od ciebie?
Soames uchylił się od przykrego zetknięcia się z jej wzrokiem, wracając znów do Davida Coxa.
— Nie mam zamiaru rzucać słowami, jak piłką. Domagam się, żebyś zaprzestała tej... przyjaźni. Zajmuję się tą sprawą jedynie ze względu na Fleur.
— Ach, Fleur!
— Tak — odparł Soames z uporem; — Fleur! Ona jest zarówno twojem jak i mojem dzieckiem.