Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

koło. Nawet mu nie przeszło przez głowę, ny szukać czegoś, coby świadczyło przeciwko niej a tem samem dawało mu prawo do jakichkolwiek względem niej pogróżek. Tu nie znajdowało się żadne corpus delicti — na to była ona zbyt praktyczna! Myśl o pilnowaniu jej odrzucił, zanim jeszcze wykluła mu się w głowie — zbyt dobrze bowiem pamiętał poprzednie swe doświadczenie w tym względzie. Nie! Nie miał innych dowodów, tylko ten podarty list od jakiegoś bezimiennego opryszka, którego bezczelne wtrącanie się do spraw czyjegoś życia prywatnego przejmowała Soamesa silną odrazą. Uczynić użytek z tego listu było dlań rzeczą wstrętną, jednakże mógł zdobyć się i na to. Całe szczęście, że Fleur nie było dziś w domu!
Stukanie do drzwi zbudziło go z bolesnych rozmyślań.
— Pan Michał Mont, proszę jaśnie pana, jest w salonie.
— Nie... — odparł Soames — ależ tak! Zaraz schodzę nadół.
Było to coś, co mogło na parę minut nieco go rozerwać!
Michał Mont, ubrany we flanele, stał na werandzie i palił papierosa. Widząc wchodzącego Soamesa, odrzucił papieros i przejechał ręką po włosach.
Soames żywił ku temu młodzieńcowi dziwne wprost uczucie. Był to młokos nieustatkowany, hałaśliwy (gdyby go mierzyć miarą dawnych zasad), jednakże w tych osobliwych, wesołych sposobach wypowiadania jego sądów było coś, co w pewnej mierze mogło się podobać.
— Proszę wejść — ozwał się Soames. — Czy pan pił podwieczorek?
Mont wszedł do domu.
— Myślałem, proszę pana, że Fleur już powróciła; cieszę się jednak, że jej tu niema. Rzecz w tem, że ja... ja... jestem okropnie w niej zakochany... tak zako-