Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gradman zaskrzypiał:
— To w pańskim wieku nieco za wielka ostateczność; pan traci kontrolę...
— To moja sprawa — ozwał się ostro Soames.
Gradman zapisał na skrawku papieru:
— Dożywocie... dywersja dożywocia... absolutna zależność... — i dodał: — Jacy opiekunowie? Jest tu młody pan Kingston... jest to człek miły i stateczny.
— Tak, on może być jednym. Potrzeba mi trzech. Teraz niema Forsyte’a, któryby odwoływał się do mnie.
— A młody pan Mikołaj? On jest w barze. Daliśmy mu akta.
— On nigdy nie podpali Tamizy — zauważył Soames.
Na twarzy Gradmana, tłustej od niezliczonych kotletów baranich, pojawił się uśmiech. Uśmiech człowieka, nawykłego przesiadywać całemi dniami.
— Można się tego spodziewać w jego wieku, panie Soamesie.
— Czemu? Ile on sobie liczy? Czterdziestkę?
— Ta — ak! To jeszcze człek zupełnie młody.
— Dobrze, wciągnij go pan do tego. Chciałbym mieć jednak kogoś, ktoby był osobiście zainteresowany. Nie widzę nikogo takiego.
— A co pan powie o panu Walerym? Przecież on już wrócił do kraju?
— Val Dartie? On?... Z takim ojcem?
— No — o! — —mruknął Gradman. — Przecież on od siedmiu lat nie żył... statut przeciw niemu...
— Nie! — odrzekł Soames. — Nie podoba mi się to powinowactwo.
Podniósł się. Gradman ozwał się nagle:
— Jeżeli przyjdzie do obliczania podatków z kapitału, to dojdą oni i do pełnomocników, panie łaskawy; tak więc pan na tem nic nie zyska. Na pańskiem miejscu jabym się jeszcze zastanowił.