Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przekręcił krzesło, włożył papiery zpowrotem do właściwych szuflad i zaczął w dalszym ciągu sumować cyfry.
— Panie Gradman! Nie podoba mi się położenie naszego kraju; jest tu dużo ludzi bez źdźbła zdrowego rozsądku. Chciałbym znaleźć jakiś sposób, któryby mógł zabezpieczyć pannę Fleur przed wszystkiem, cokolwiek może się zdarzyć.
Gradman postawił na bibule cyfrę 2.
— Ta — ak! — odpowiedział — sytuacja jest kiepska!
— Nie wchodzi tu w grę zwykła niechęć do przedwczesnego biegu wypadków.
— Nie — e! — odrzekł Gradman.
— Dajmy na to, że Partja Pracy przyjdzie do rządów, albo coś jeszcze gorszego! Nad tych sfiksowanych ludzi niema gorszego nieszczęścia! Przypatrzmy się Irlandji!
— Ach! — ozwał się Gradman.
— Przypuśćmy, że zrobię zapis na jej imię, pozostawiając sobie dożywocie, wtedy nie będą mogli mi nic zabrać prócz procentu... chyba, że zmienią ustawę.
Gradman poruszył głową i uśmiechnął się.
— A — ach! — ozwał się. — Oni tego nie zroobią!
— Nie wiem — mruknął Soames. — Ja im nie wierzę.
— Ale, proszę pana, na to, ażeby zarządzenia stały się prawomocne, potrzeba aż dwóch lat.
Soames parsknął. Dwa lata! Miał przecież dopiero sześćdziesiąty szósty rok życia!
— To niema nic do rzeczy. Napisz pan bruljon zapisu, któryby całą mą majętność przelewał w równych działach na dzieci panny Fleur, z zastrzeżeniem dożywocia najpierw dla mnie, a następnie dla niej, i dodaj pan klauzulę, że w wypadku gdyby zdarzyło się coś coby przerwało jej dożywocie, wspomniane dożywocie przechodzi na rzecz opiekunów, z używaniem na jej korzyść... w zupełnej od nich zależności.