Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zawiele szczęścia naraz! Ale chodźmy stąd!
Ciągnął ją prawie przemocą przez ten mądrze uregulowany park, póki nareszcie nie udało mu się znaleźć jakiegoś zacisznego miejsca, gdzie mogli usiąść i trzymać się wzajemnie za ręce.
— Czy nikt nie podgląda? — spytał Jon, zapatrzony w jej powieki i pochylony ku jej policzkom.
— Jest tam jakiś młody idjota, ale można go nie brać w rachubę.
W Jonie zbudziła się odrobinka współczucia — dla młodego idjoty.
— Czy wiesz, że miałem porażenie słoneczne? Nie donosiłem ci o tem.
— Naprawdę! Czy było to coś poważnego?
— Nie. Mama to prawdziwy anioł. A tobie nic się nie zdarzyło? Nic... Chyba to, że podobno odkryłam, co poróżniło nasze rodziny, Jonie.
Serce Jona poczęło bić gwałtownie.
— Zda je mi się, że mój ojciec chciał ożenić się z twoją matką... a tymczasem dostał ją twój ojciec.
— Och! — Znalazłam jej fotografję; była w ramce poza moją fotografją. Oczywiście, jeżeli on ją bardzo kochał, to rzecz ta musiała go doprowadzać chyba do szaleństwa. Co sądzisz?
Jon namyślił się chwilę.
— Myślę, że nie... jeżeli matka wołała mego ojca.
— A dajmy na to, że byli z sobą zaręczeni? Gdybyśmy tak my byli zaręczeni i gdybyś ty przekonała się, że kochasz kogoś więcej niż mnie, byłbym zdruzgotany, ale nie stawałbym ci na zawadzie.
— Ja zaś uczyniłabym w tym wypadku zgoła inaczej. Nie powinieneś ze mną nigdy tak postąpić, Jonie!
— Na Boga! Ani mi to przez myśl nie przeszło!