Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Kto są ci panowie? — zapytał Jon, gdy już byli na schodach. — Niedosłyszałem...
— Stary Jerzy Forsyte jest najbliższym kuzynem twojego ojca i mego wuja Soamesa; on przesiaduje stale w tym klubie. Drugi jegomość, Profond, to dziwaczna figura. Coś mi się zdaje, że on się kręci koło żony Soamesa.
Jon spojrzał na niego, przerażony.
— Ależ to byłoby okropne! — ozwał się. — To jest... chciałem powiedzieć... byłoby to okropne dla Fleur.
— Nie sądź, że Fleur bardzo się tem przejmuje. Ona jest bardzo nowoczesna.
— Ależ to jej matka!
— Masz jeszcze zielono w głowie, Jonie.
Jon poczerwieniał.
— Różne bywają matki! — wyjąkał gniewnie.
— Masz rację — odpowiedział Val tonem nagłym — ale dziś już nie bywa tak, jak bywało, gdym jeszcze miał twoje lata. Dziś jest dewizą: „Kto wie, czy jutro żyć będziemy.“ To właśnie miał na myśli stary Jur, mówiąc o Soamesie. On to nie myśli o tem, by go jutro śmierć czekała.
Jon rzucił wartkie pytanie:
— Jakąż to sprawę miał on z moim ojcem?
— Ściśle poufną, mój Jonie. Posłuchaj mej rady i zostaw tę sprawę w spokoju. Nic ci z tego nie przyjdzie, że się dowiesz. Czy pozwolisz likieru?
Jon potrząsnął głową.
— Nie lubię, gdy ludzie tają coś przed kimś — mruknął — a potem podrwiwają sobie z niego, że ma zielono w głowie.
— No dobrze, możesz spytać Holly. Jeżeli ona ci nic nie powie, tedy pewnie uwierzysz, że robi się to tylko dla twego dobra.
Jon powstał.