Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

możesz. Będziesz tego potrzebował, gdy ci się coś tęgo da we znaki. A więc, czy to ten sam tytoń?
— Ten samiuśki, panie łaskawy; trochę droższy, i tyle. Dziwna to potęga... to imperjum brytyjskie... Zawsze to powiadam.
— Proszę mi przysyłać co tygodnia setkę takich papierosów. Oto adres. Rachunek proszę załączać raz na miesiąc. Chodźmy już, Jon.
Jon z ciekawością wszedł do Iseeum. Nie był dotąd nigdy w klubie londyńskim — jeżeli nie liczyć śniadań, spożywanych czasem w „Hotch-Potch“[1] w towarzystwie ojca. Iseeum, wygodne i bezpretensjonalne, nie posuwało się z prądem czasu — taka rzecz była niepodobieństwem, póki w komitecie zasiadał Jerzy Forsyte, którego kulinarna pomysłowość była zawsze pod kuratelą. Klub sprzeciwiał się stanowczo przyjmowaniu nuworyszów, to też Jerzy Forsyte, chcąc wprowadzić Prospera Profonda, musiał rzucić na szalę cały swój prestige oraz hymny pochwalne ku czci owego jakoby „tęgiego sportsmena“.

Właśnie ci dwaj jedli razem śniadanie, kiedy do pokoju weszli Val z Jonem. Jerzy skinął na nich palcem. Przysiedli się do ich stołu — Val świdrując oczyma i uśmiechając się czarująco, Jon zaś sznurując usta i nadobnie wodząc onieśmielonym wzrokiem. Ten stolik w kącie miał w sobie cechę jakiegoś uprzywilejowania, jakgdyby przy nim jadali jacyś mistrze cechu lub tajnych związków; Jon był oszołomiony tą hipnotyzującą atmosferą. Kelner o zapadłych szczękach, ilekroć się pojawiał, okazywał zawsze iście wolnomularską uległość względem zwierzchników. Wpatrywał się niejako w każde drgnienie ust Jerzego Forsyte’a, z jakąś jakby sympatją chwytał przelotne jego spojrzenia, z lubością śledził

  1. „Bigos hultajski.“