Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dobry obrót w mym handlu. Zgryzłem się, gdym się dowiedział, że go taka rzecz spotkała. Brak mi takich klientów, jak pański ojciec.
Val uśmiechnął się. Śmierć jego ojca zamknęła rachunek, ciągnący się dłużej może, niż jakikolwiek inny. W kręgu dymu, wypuszczanego z papierosa tak sędziwej marki, wydało się Valowi, że znów widzi twarz swego ojca, smagłą, przystojną, wąsami przysłoniętą, nieco pucołowatą — w jedynym nimbie, jaki sobie zdobyła. Bądź co bądź, ojciec jego cieszył się tu swojego rodzaju sławą, jak człowiek wypalający dwieście papierosów tygodniowo, dający napiwki... i zawsze miał rachunek bieżący! Dla swego sprzedawcy tytoniu był wprost bohaterem! I taką sławę też warto było dziedziczyć!
— Płacę gotówką — odezwał się. — Ile się należy?
— Dla syna pana Montague’a, i to gdy się płaci gotówką... dziewięć szylingów sześć pensów. Pana Montague’a nigdy nie zapomnę. Nierazci on ze mną stał i gawędził dobre pół godziny. Teraz nie mamy wielu takich jak on... każdy tak się śpieszy na łeb na szyję. Wojna źle wpłynęła na obyczaje, panie łaskawy... Źle wpłynęła. Widzę, że i pan był na wojnie.
— Nie! — odparł Val, uderzając się w kolano. — Dostałem to jeszcze w wojnie poprzedniej. Zdaje mi się, żem sobie tem uratował życie. Nie życzysz sobie papierosów, Jonie?
Jon, zlekka zawstydzony, mruknął:
— Wiesz, że nie palę.
I obaczył, że kupcowi wykrzywiły się usta, jakgdyby nie wiedział, czy ma powiedzieć:
— Mocny Boże! Czy też:
— Teraz na pana kolej!
— Masz rację — rzekł Val. — Wstrzymuj się, póki